nieprawdopodobnie odległym. Małą miałem nadzieję, że dożyję, ale liczyłem, że jakoś się postaram. Wyobrażałem sobie siebie jako zgrzybiałego siwego dziadunia, który doczołgał się jakoś jak na Mount Everest. I co. Doczołgałem się. Pewnie też jestem dziaduniem gdy patrzy się z perspektywy dziesięciolatka, ale właściwie w środku nie tak wiele się we mnie zmieniło. Może tylko ten chłód zbliżającej się śmierci, który uniemożliwiłby mi np. zakochanie się. I to, że otaczają mnie już duchy. I to, że nie ma nawet się z kim podzielić refleksją (Zdzisław Beksiński, 1.01.2000).
Zdzisław Beksiński
Bywało, że po elektrowstrząsach chodziłem otępiały nawet przez dwa tygodnie, żyjąc niby na krawędzi snu w zamglonym, pogmatwanym, niewyraźnym świecie, w szarej strefie między światłem i ciemnością, snem i jawą, życiem i śmiercią. Wiedziałem, że jestem już przytomny, ale nie miałem pojęcia, który to dzień tygodnia, kim jestem, czy warto mi wracać do rzeczywistości - i tak przez czternaście dni. Jeśli nie ma się powodu, żeby wychodzić z tej szarej, mglistej strefy, można długo wałęsać się po niej, ale jeśli ktoś rzeczywiście pragnie się wydostać i potrafi się przemóc, może to zrobić. Tym razem wyszedłem z niej dosłownie w kilka godzin; szybciej niż kiedykolwiek przedtem.
Kiedy się otrząsnąłem z ostatnich oparów mgły, czułem się, jakbym długo przebywał pod wodą i wreszcie - po stu latach - wypłynął na powierzchnię.
Ken Kesey
Siedziałam przez dobrą godzinę, usiłując napisać jeszcze jedno zdanie, a oczyma duszy widziałam wciąż w oddali małą, bosą laleczkę w żółtej koszuli nocnej swojej matki, która także siedziała i patrzyła tępo przed siebie.
- Cóż to, kochanie, czemu się jeszcze nie ubrałaś?
Moja matka zawsze bardzo się pilnowała, żeby nie mówić do mnie rozkazującym tonem. Tłumaczyła mi wszystko słodkim głosem, jak przystało na dojrzałą, inteligentną osobę, która zwraca się do drugiej, równie inteligentnej.
- Jest prawie trzecia.
- Piszę powieść - oświadczyłam. - Nie mam czasu na to, żeby wciąż tylko zdejmować jedne ciuchy i nakładać drugie.
Sylvia Plath
Zdzisław Beksiński
Bywało, że po elektrowstrząsach chodziłem otępiały nawet przez dwa tygodnie, żyjąc niby na krawędzi snu w zamglonym, pogmatwanym, niewyraźnym świecie, w szarej strefie między światłem i ciemnością, snem i jawą, życiem i śmiercią. Wiedziałem, że jestem już przytomny, ale nie miałem pojęcia, który to dzień tygodnia, kim jestem, czy warto mi wracać do rzeczywistości - i tak przez czternaście dni. Jeśli nie ma się powodu, żeby wychodzić z tej szarej, mglistej strefy, można długo wałęsać się po niej, ale jeśli ktoś rzeczywiście pragnie się wydostać i potrafi się przemóc, może to zrobić. Tym razem wyszedłem z niej dosłownie w kilka godzin; szybciej niż kiedykolwiek przedtem.
Kiedy się otrząsnąłem z ostatnich oparów mgły, czułem się, jakbym długo przebywał pod wodą i wreszcie - po stu latach - wypłynął na powierzchnię.
Ken Kesey
Siedziałam przez dobrą godzinę, usiłując napisać jeszcze jedno zdanie, a oczyma duszy widziałam wciąż w oddali małą, bosą laleczkę w żółtej koszuli nocnej swojej matki, która także siedziała i patrzyła tępo przed siebie.
- Cóż to, kochanie, czemu się jeszcze nie ubrałaś?
Moja matka zawsze bardzo się pilnowała, żeby nie mówić do mnie rozkazującym tonem. Tłumaczyła mi wszystko słodkim głosem, jak przystało na dojrzałą, inteligentną osobę, która zwraca się do drugiej, równie inteligentnej.
- Jest prawie trzecia.
- Piszę powieść - oświadczyłam. - Nie mam czasu na to, żeby wciąż tylko zdejmować jedne ciuchy i nakładać drugie.
Sylvia Plath