nalegałem, byśmy spotykali się w miejscach publicznych, zwykle w klubach. Zgadzałem się umawiać na spotkanie w sypialni lub zaułku biblioteki tylko wtedy, gdy w jej głosie słyszałem ton "chodź tutaj" - a w każdym razie, gdy pochlebiałem sobie, że go słyszę.
Ian Caldwell
Zuzanna przypomina sobie obrazy, kopie obrazów, które oglądała prowadzona głosem nieżyjącego już ojca. Powraca do jednego ze swoich ulubionych, Madonny kanclerza Rollin Jana van Eycka. Na pierwszym planie kanclerz klęczy przed Matką Boska z Dzieciątkiem, a dalej, za kolumnami wielkiego okna, rozpościera się nieskończony świat. Na tarasie, po którym spacerują paw i sroka, dwie odwrócone tyłem postacie, opierając się o balustradę, kontemplują ziemski pejzaż. Miasto z tłumem nierozpoznawalnych z tej odległości sylwetek ludzkich, z przegrodzoną łukowatym mostem rzeką, która wije się wśród pól i zielnych lasów z ukrytymi wśród nich wioskami i ucieka poza zasięg ludzkiego wzroku w krainę błękitnych gór o białych szczytach. Ale cała ta niekończąca się rzeczywistość ma sens tylko dlatego, że unosi się nad nią Boże błogosławieństwo. To tę łaskę kontempluje namiestnik tej krainy zatopiony w modlitwie w gęstych barwach planu pierwszego.
Wcześniej był tylko plan pierwszy. To, co ważne. Odwzorowywanie drugorzędnego krajobrazu nie było warte wysiłku. Zresztą jego odbicie odciągałoby wzrok od tego, co istotne. Potem mistrzowie tacy jak van Eyck zaczęli pokazywać również to, na co promieniowała wieczna i święta historia. Ich następcy coraz bardziej pogrążali się w zwodniczej wielości świata za oknem. Zapatrzeni w bawiącą oko, migotliwą różnorodność, przestali widzieć cokolwiek innego. Otwór w murze wchłonął ich. Zapomnieli o tym, co ważne, co rozgrywało się na pierwszym planie, o prawdzie, która wcześniej w całości ich zaprzątała. Nie pamiętając, nadal byli w niej zanurzeni, to ona nasączała ich świat znaczeniem, tworzyła jego ład, ale stopniowo parowała, ulatniała się, aby pozostawić ciąg niepowiązanych ze sobą zdarzeń, mozaikę barw i kształtów, które nie znaczyły już nic.
Bronisław Wildstein
Ian Caldwell
Zuzanna przypomina sobie obrazy, kopie obrazów, które oglądała prowadzona głosem nieżyjącego już ojca. Powraca do jednego ze swoich ulubionych, Madonny kanclerza Rollin Jana van Eycka. Na pierwszym planie kanclerz klęczy przed Matką Boska z Dzieciątkiem, a dalej, za kolumnami wielkiego okna, rozpościera się nieskończony świat. Na tarasie, po którym spacerują paw i sroka, dwie odwrócone tyłem postacie, opierając się o balustradę, kontemplują ziemski pejzaż. Miasto z tłumem nierozpoznawalnych z tej odległości sylwetek ludzkich, z przegrodzoną łukowatym mostem rzeką, która wije się wśród pól i zielnych lasów z ukrytymi wśród nich wioskami i ucieka poza zasięg ludzkiego wzroku w krainę błękitnych gór o białych szczytach. Ale cała ta niekończąca się rzeczywistość ma sens tylko dlatego, że unosi się nad nią Boże błogosławieństwo. To tę łaskę kontempluje namiestnik tej krainy zatopiony w modlitwie w gęstych barwach planu pierwszego.
Wcześniej był tylko plan pierwszy. To, co ważne. Odwzorowywanie drugorzędnego krajobrazu nie było warte wysiłku. Zresztą jego odbicie odciągałoby wzrok od tego, co istotne. Potem mistrzowie tacy jak van Eyck zaczęli pokazywać również to, na co promieniowała wieczna i święta historia. Ich następcy coraz bardziej pogrążali się w zwodniczej wielości świata za oknem. Zapatrzeni w bawiącą oko, migotliwą różnorodność, przestali widzieć cokolwiek innego. Otwór w murze wchłonął ich. Zapomnieli o tym, co ważne, co rozgrywało się na pierwszym planie, o prawdzie, która wcześniej w całości ich zaprzątała. Nie pamiętając, nadal byli w niej zanurzeni, to ona nasączała ich świat znaczeniem, tworzyła jego ład, ale stopniowo parowała, ulatniała się, aby pozostawić ciąg niepowiązanych ze sobą zdarzeń, mozaikę barw i kształtów, które nie znaczyły już nic.
Bronisław Wildstein