nadzieję, miłość, by zdumiewać się tajemnicą istnienia, podziwiać piękno świata, szukać prawdy i sensu, zdobywać mądrość i poprzez właściwe traktowanie innych roztaczać jasność w naszym otoczeniu.
Dean Koontz
Jeżeli w godzinach roboczych dalsze ulice pracowitego miasta przedstawiały się pusto i głucho, za to w godzinie przedwieczornej cały ten tłum spracowany wylegał dla odpoczynku i przechadzki, a wylęgał rojnie i strojnie. A stroje pstrzyły się tą niesłychaną rozmaitością, jaka zazwyczaj panuje po wielkich portowych miastach. Oprócz ubiorów niemieckich i holenderskich, przeważających liczbą, można było dostrzec i wielu naszych ziemian, łatwych do poznania po czapce włożonej „brodźcem” i po „marynałce”, czyli pasiastej opończy, jaką się zazwyczaj u nas kładło na samym wsiadaniu do komięgi. Owi sielscy przybysze, sprzedawszy rano swoje żyto albo pszenicę, chodzili teraz po mieście, zadzierając głowę, dziwując się kamiennym ozdobom na domach i zamorskim gościom na ulicach. A było tych zamorczyków niemało: żółtowłose Angliki, kraciaste Szkoty, czarnookie Portugały z siatką na włosach jak u białogłowy. Czasem pojawił się człowiek z Lewantu, Grek o kaftanie cudnie wyszywanym lub Albańczyk białofałdzisty; gdzieniegdzie nawet, niby tulipan, zakwitł bisurmański turban. Niektórzy z przechodniów zatrzymywali się przy gankach i przez kraty wiedli rozmowy z siedzącymi na nich mieszkańcami domu lub, zaproszeni, wchodzili na taras i siadali przy rodzinnych stołach. Inni dążyli na zamiejskie przechadzki, w które Gdańsk zawsze obfitował.
Jadwiga Łuszczewska
Dean Koontz
Jeżeli w godzinach roboczych dalsze ulice pracowitego miasta przedstawiały się pusto i głucho, za to w godzinie przedwieczornej cały ten tłum spracowany wylegał dla odpoczynku i przechadzki, a wylęgał rojnie i strojnie. A stroje pstrzyły się tą niesłychaną rozmaitością, jaka zazwyczaj panuje po wielkich portowych miastach. Oprócz ubiorów niemieckich i holenderskich, przeważających liczbą, można było dostrzec i wielu naszych ziemian, łatwych do poznania po czapce włożonej „brodźcem” i po „marynałce”, czyli pasiastej opończy, jaką się zazwyczaj u nas kładło na samym wsiadaniu do komięgi. Owi sielscy przybysze, sprzedawszy rano swoje żyto albo pszenicę, chodzili teraz po mieście, zadzierając głowę, dziwując się kamiennym ozdobom na domach i zamorskim gościom na ulicach. A było tych zamorczyków niemało: żółtowłose Angliki, kraciaste Szkoty, czarnookie Portugały z siatką na włosach jak u białogłowy. Czasem pojawił się człowiek z Lewantu, Grek o kaftanie cudnie wyszywanym lub Albańczyk białofałdzisty; gdzieniegdzie nawet, niby tulipan, zakwitł bisurmański turban. Niektórzy z przechodniów zatrzymywali się przy gankach i przez kraty wiedli rozmowy z siedzącymi na nich mieszkańcami domu lub, zaproszeni, wchodzili na taras i siadali przy rodzinnych stołach. Inni dążyli na zamiejskie przechadzki, w które Gdańsk zawsze obfitował.
Jadwiga Łuszczewska