gwiazdy jakiejś, które cię do życia budzi, wędruje, wędruje, błędne i nieświadome swych przeznaczeń ani przeznaczeń ludzi, na których swą łaskę zlewało, gdy na świat przychodzili, a potem wraca po wielu, wielu latach, by zniszczyć życie, które wskrzesiło.
Stanisław Przybyszewski
(...) Zdarza się, że Purpurowy Kaptur coś mówi, tymczasem ja w wyobraźni przenoszę się do kokonu, który na jedwabnych nitkach kołysze się pod gałęzią morwowego drzewka, jednego z wielu w morwowym sadzie. Słońce świeci jasno; przez powłokę kokonu dostrzegam rozświetlone niebo, czuję ciepło. Drzewa są wysokie, rosły przez wiele lat. Jakżeż czarne są ich czubki na tle białych promieni słońca - myślę. Jakież nieprzeniknione i tajemnicze. Zbyt wysokie, zbyt oddalone, ażeby je poznać.
Zrywa się delikatna bryza, chwyta pasmo jedwabiu, potem je puszcza. Bujam się w kokonie to w tył, to w przód. Kołyszę się poza czasem, poruszam łagodnym łukiem.
Bije mi serce. To jedyny odgłos w całym stworzeniu.
Wtem nagle coś mnie wytrąca z transu. Jedwabne włókna niosą mnie w kierunku pnia jednego z drzew. Uderzam weń, potem trafiam w następny. Dzieje się tak raz za razem w rytm potężnych uderzeń serca.
Wierzchołki drzew znikają w chwili, gdy wracam do przytomności. W jednej chwili uświadamiam sobie, że owe uderzenia to nic innego, jak tylko odgłosy mojego serca. Każdy z nich zdaje się być dla mnie groźny i niszczący. Dokładnie w tej chwili, kiedy myślę, że już dłużej nie wytrzymam, nitki pękają i upadam. Upadam, ale o nic nie uderzam. Spadam niczym kropla wody z niebotycznie wysokiego urwiska. Kropla zamienia się w parę, nim dosięgnie dna.
Kathryn Harrison
Stanisław Przybyszewski
(...) Zdarza się, że Purpurowy Kaptur coś mówi, tymczasem ja w wyobraźni przenoszę się do kokonu, który na jedwabnych nitkach kołysze się pod gałęzią morwowego drzewka, jednego z wielu w morwowym sadzie. Słońce świeci jasno; przez powłokę kokonu dostrzegam rozświetlone niebo, czuję ciepło. Drzewa są wysokie, rosły przez wiele lat. Jakżeż czarne są ich czubki na tle białych promieni słońca - myślę. Jakież nieprzeniknione i tajemnicze. Zbyt wysokie, zbyt oddalone, ażeby je poznać.
Zrywa się delikatna bryza, chwyta pasmo jedwabiu, potem je puszcza. Bujam się w kokonie to w tył, to w przód. Kołyszę się poza czasem, poruszam łagodnym łukiem.
Bije mi serce. To jedyny odgłos w całym stworzeniu.
Wtem nagle coś mnie wytrąca z transu. Jedwabne włókna niosą mnie w kierunku pnia jednego z drzew. Uderzam weń, potem trafiam w następny. Dzieje się tak raz za razem w rytm potężnych uderzeń serca.
Wierzchołki drzew znikają w chwili, gdy wracam do przytomności. W jednej chwili uświadamiam sobie, że owe uderzenia to nic innego, jak tylko odgłosy mojego serca. Każdy z nich zdaje się być dla mnie groźny i niszczący. Dokładnie w tej chwili, kiedy myślę, że już dłużej nie wytrzymam, nitki pękają i upadam. Upadam, ale o nic nie uderzam. Spadam niczym kropla wody z niebotycznie wysokiego urwiska. Kropla zamienia się w parę, nim dosięgnie dna.
Kathryn Harrison