(...)rzucili się na mnie szpiedzy,opadły wymierające gady i gronostaje. Nakarmiono mnie nieistniejącym kawiorem.
Nie gustujące w mężczyznach nimfomanki poddawały w wątpliwość moją męskość, groziły gwałtem na jeżu, straszyły ciążą, ba, nawet orgazmem i to takim któremu nie towarzyszą rytualne ruchy....
Andrzej Sapkowski
O ileż od owego dnia w spacerach moich w stronę Guermantes wydawało mi się jeszcze boleśniejsze niż dawniej nie mieć talentu i musieć się na zawsze wyrzec pisarskiej sławy! Żal, jakim mnie to przejmowało wówczas, gdym został sam, marząc trochę na uboczu, przyprawiał mnie o takie cierpienie, że, aby go nie czuć dłużej, duch mój – sam z siebie, przez rodzaj samoobrony wobec bólu – zaprzestawał całkowicie myśleć o wierszach, o opowieściach, o przyszłości poetyckiej, na którą mój brak talentu zabraniał mi liczyć. Wówczas całkiem poza tymi zainteresowaniami i nie wiążąc się z nimi niczym, nagle jakiś dach, blask słońca na kamieniu, zapach przydrożny kazały mi się zatrzymać dla osobliwej przyjemności, jaką mi dawały; zdawało mi się zarazem, iż poza tym, co widzę, kryją one coś, do czego mnie zapraszają i czego mimo wysiłków nie mogę odkryć. Ponieważ czułem, że to znajduje się w nich, stałem w miejscu nieruchomy, patrząc, oddychając, starając się wyjść myślą poza obraz lub zapach. I jeżeli mi trzeba było dogonić dziadka, iść dalej, starałem się odnaleźć je, zamykając oczy, siliłem się przypomnieć sobie dokładnie linię dachu, barwę kamienia, które – nie umiałem powiedzieć czemu – zdawały mi się przez chwilę pełne, gotowe się rozchylić, wydać mi to, czego były jedynie pokrywą.
Marcel Proust
Andrzej Sapkowski
O ileż od owego dnia w spacerach moich w stronę Guermantes wydawało mi się jeszcze boleśniejsze niż dawniej nie mieć talentu i musieć się na zawsze wyrzec pisarskiej sławy! Żal, jakim mnie to przejmowało wówczas, gdym został sam, marząc trochę na uboczu, przyprawiał mnie o takie cierpienie, że, aby go nie czuć dłużej, duch mój – sam z siebie, przez rodzaj samoobrony wobec bólu – zaprzestawał całkowicie myśleć o wierszach, o opowieściach, o przyszłości poetyckiej, na którą mój brak talentu zabraniał mi liczyć. Wówczas całkiem poza tymi zainteresowaniami i nie wiążąc się z nimi niczym, nagle jakiś dach, blask słońca na kamieniu, zapach przydrożny kazały mi się zatrzymać dla osobliwej przyjemności, jaką mi dawały; zdawało mi się zarazem, iż poza tym, co widzę, kryją one coś, do czego mnie zapraszają i czego mimo wysiłków nie mogę odkryć. Ponieważ czułem, że to znajduje się w nich, stałem w miejscu nieruchomy, patrząc, oddychając, starając się wyjść myślą poza obraz lub zapach. I jeżeli mi trzeba było dogonić dziadka, iść dalej, starałem się odnaleźć je, zamykając oczy, siliłem się przypomnieć sobie dokładnie linię dachu, barwę kamienia, które – nie umiałem powiedzieć czemu – zdawały mi się przez chwilę pełne, gotowe się rozchylić, wydać mi to, czego były jedynie pokrywą.
Marcel Proust